.

.

niedziela, 24 maja 2015

Rozdział 2 ,,Niesieni wiatrem, smagani grzywą''

                                ~~***~~

-Wyruszamy zaraz przed…- umilkłem widząc malca wtulonego w leżący blisko koc. Z rozczuleniem przyglądałem się jego niewinnej buźce, która to teraz w żaden sposób nie odzwierciedlała jego charakteru. Przymykając na chwilę powieki odetchnąłem głęboko. Ściągnąłem brązową koszulkę, odsłaniając tym samym szramy na plecach pozostałe po licznych epizodach życia. Je przynajmniej mogłem ukryć w odróżnieniu od dwóch pozostałych przecinających wzdłuż lewe oko. Delikatnie, tak aby nie obudzić chłopca wyjąłem mu z rączek koc przykrywając go nim. Sam sięgnąłem po wcześniej służącą mi za poduszkę kłującą kapę. Owinąwszy nią skuliłem się po przeciwległej stronie. Skopałem ze swych stóp parę butów rozcierając o siebie zmarznięte palce. Gdy już miałem odpłynąć poczułem drobne rączki chwytające moje rozpuszczone włosy. Z zaciekawieniem obejrzałem się za siebie. Ludzkie pisklę wtuliło swoją twarzyczkę w śnieżnobiałe kosmyki, niemalże wtulając się w moje plecy. Pewnie myśli że jestem jego matką. Jutro czeka nas długa podróż.


                                                          ~~***~~


-A więc nie zmienisz zdania?

-Nie Enaitie'lu, nie zmienię. Jest jeszcze jedna rzecz.

-Tak Aranielu?- Spojrzał na mnie zaciekawiony mimo widocznego na jego twarzy zmęczenia oraz rozterek

.-Skoro ja jako dowódca odchodzę, ktoś musi zająć moje miejsce.

-Ty chyba nie…

-Zajmij się nimi dobrze. Jesteś jedyną tak dobrze mi zaufaną osobą w całym komandzie. Wierze że sobie poradzisz.

-Miejmy nadzieję. To wielki zaszczyt. Bracie?

-Tak?- Spojrzałem w jego kierunku odrywając się na chwile od podpinania wszystkich bagaży do karego wierzchowca.

-Na pewno nie chcesz się ze wszystkimi pożegnać?

-Ech, już o tym rozmawialiśmy. Nie puściliby mnie samego, zrobiliby mnóstwo hałasu. A i znajdą się tu tacy którym tego wszystkiego nie przetłumaczysz. Naprawdę nie tego teraz potrzebuję.

-Jak wolisz. Na pewno masz wszystko?

-Myślę że tak, w razie co zakupię coś w mieście.- Podpiąłem popręg ignorując urażone spojrzenie Kage.

-Uważaj na siebie.- Zmierzył mnie uważnym, tęsknym spojrzeniem. Jeszcze nie wyjechałem a już oboje czuliśmy jaki będzie ciągło to za sobą ciężar. Znaliśmy się od wielu lat, niemalże że od dziecka. Mimo pierwszych sprzeczek przerodziło się to w coś więcej. W szczerą i czystą przyjaźń.

-Będę bracie. Po to właśnie mam ten warkocz.-Próbowałem zbagatelizować sytuację. Owszem zaplecione w ten sposób włosy chroniły mnie w pewien sposób prze odkryciem jednakże nie na tyle na ile bym chciał. Po chwili ciszy podszedłem do niego i uścisnąłem go z całych sił

- Będzie mi brakować naszego dogryzania sobie.

-A mi twojego wiecznego spokoju i ciepłych słów otuchy. Lubiłem w tobie tą aurę bezpieczeństwa, a i jednocześnie barierę stanowczości i majestatu.

-Gdybym posiadał majestat to na pewno nie błąkałbym się po lasach tylko siedział w jakimś pałacu i pił wino.-Zaśmialiśmy się wyobrażając to sobie .

-Niech duchy naszych przodków cię chronią sokole-Oddał uścisk niemal miażdżąc mi żebra. Ileż ten mężczyzna miał pary w sobie. Zaraz po puszczeniu mnie na jego twarzy rozbłysnął pierwszy, szczery tego poranka uśmiech. Byłem od niego o wiele drobniejszy. Moje ciało było delikatne i giętkie. Idealne do skradanie i bycia zwinnym. Czasami śmiali się ze mnie, że jakbym urodził się kobietą to musieliby się o mnie pojedynkować pomiędzy sobą. Mimo maski siły nakładanej przeze mnie, mój przyjaciel zdawał sobie doskonale sprawę że tym drobnym gestem sprawił mi ból a ja jestem jedynie zbyt dumny aby mu  to ukazać. Wywracając oczami odepchnąłem się od ziemi łapiąc już u góry drugie strzemię. Usadowiłem się wygodnie, poprawiając płaszcz tak aby mógł posłużyć również jako okrycie dla chłopca który to zaraz został posadzony przede mną.

-Nie obmacuj mnie głupku- mruknął sennie chłopiec do bruneta.

-Gdzieżbym śmiał, ja nie sokół.

-Ej, jestem gejem a nie pedofilem!- Burknąłem złudnie obrażony. Okryłem toważysza podrózy materiałem pozwalając również jego zmęczonemu ciału oprzeć się o mnie.

-Przecież wiem, przecież wiem. Ech to co? Już koniec naszej wspólnej drogi? Tu właśnie napotkaliśmy jej rozwidlenie?

-Oczywiście że nie. Przysięgam na swą krew że jeszcze kiedyś, chociażby i siłą je złącze. Pozdrów ode mnie Nailey i swego synka.

-Jeszcze nie wiadomo czy synka.-Puścił mi oczko.

-Po twoim pierwszym wybuchu testosteronu? Musi być syn!-Zaśmiałem się na głos obserwując rumieńce wstępujące na jego policzki.

-Ty tam lepiej pozdrów ode mnie swojego przyszłego faceta wieczny prawiczku.

-Ej! Mam dopiero 23 lata,(tylko z wyglądu. Elfy się nie starzeją a nasz bohater ma 49 lat, i mimo to jest jeszcze młody jak na swoją rasę) jestem jeszcze bardzo młody i mam czas.

-Skoro masz czas to może powinienem mu współczuć i życzyć sprawnej ręki.- Udał zastanowienie.

-Bezmózgi pasterz wideł.

-Oj już nie złość się, złość piękności szkodzi.

-To tobie już nie zaszkodzi prawda?-Ogryzłem się starając się uspokoić kręcącego się ogiera.

-Wredna ślicznotka. Uważajcie tam na siebie.

-Wy również. Va fail synu wiatru i testosteronu.

-Va fail synu ognia i bogini piękności.- Żegnany śmiechem popędziłem konia do galopu. Nie oglądałem się za siebie, nie żałowałem straty pozornej rutyny. Ślepo wpatrzyłem się w drogę przed siebie. Śnieżnobiały warkoczy wymknął się ku tyłowi wraz z opadnięciem kaptura. Policzki smagał mi poranny, świeży wiatr. Niebieskawe odcienie budziło się wraz z końcem nocy. Gdzieś tam po lewo widoczne były już pierwsze promyki słońca budzące faunę i florę. Odetchnąłem głęboko zapachem rosy.

-Wiesz gdzie mamy się udajemy?

-Nikt tego nie wie, ja jedynie wiem gdzie mamy obecnie dojechać.                                                                                                                                  ~~***~~


-Jesteś pewny że on mówił o moim wujku, jesteś, jesteś, jesteś?!-Daniel skakał wokół mnie podekscytowany sytuacją.

-Miejmy nadzieję że się nie mylił co do tego.- Westchnąłem masując sobie dyskretnie tyłek. Podczas gdy on spał sobie wygodnie na mnie, ja musiałem skupiać się na jeździe jak i na utrzymaniu jego. Gdy dojechaliśmy na miejsce zajrzeliśmy do knajpy aby wypytać karczmarza. Okazało się że na nasze szczęście owy mężczyzna potrzebował jakiś czas temu pomocy medyka i dzisiaj miał on przybyć do niego na wizytę kontrolną. Obecnie czekaliśmy na niego w jednym z pokoi.-A czemu nie ściągniesz kaptura? Jest przecież gorąca a ty wyglądasz w nim podejrzanie.

-Może i tak, ale przynajmniej jestem bezpieczny.

-Nie bój się, mój wujek nie ma uprzedzeń rasowych. Naprawdę! Jest mu obojętne jakie kto ma uszy.

-Wolę jednak aby nie musiał się zastanawiać czy aby na pewno mu to nie przeszkadza, dobrze?

-No jak wolisz. Ale w razie co to wiesz.

-To co?

-To ja cię obronię. Zwiążemy i będziemy szantażować go gilgotkami! Albo nie, brudnymi skarpetkami! A co nam to!- Skrzywiłem się na samą te myśl.

-Mimo twojego absurdalnego pomysłu i tak dziękuję za ofertę ale dam sobie radę.

-Ja wiem! W końcu wygląd nie pokazuje ile jesteś wart nie?

-Że przepraszam?- spojrzałem na niego zdumiony.

-To że jesteś śliczny nie znaczy że delikatny nie?

-Facet nie może być śliczny a jedynie przystojny.-Brońcie mnie przed kolejnym następcom Enaitie'la. Przynajmniej jemu spróbuje wybić ten absurdalny przymiotnik w młodym wieku.

-Ale przecież…- przerwało mu skrzypienie otwieranych drzwi. Zaraz po tym do pokoju wszedł młody mężczyzna o umięśnionej budowie ciała. Jednakże nie na tyle by była ona przesadzona. Była w sam raz na tyle aby biła od niego czysta męskość. Kruczoczarne włosy spływały falami aż do jego ramion. Rzeczą która najbardziej mnie jednak zaskoczyła była twarz. Była ona naprawę przystojna. Dość ostre rysy złagadzał zarost i spokojne spojrzenie błękitnych oczu.

-Witam, słyszałem że…-Po moim ciele przebiegł dreszcz na dźwięk niskiego wibrującego głosu przybysza.

-Wujki Cedriku!-Malec rzucił się wprost w ramiona łapiące go w szoku. Wyglądało to jakby tylko ciało odruchowo podniosło chłopca ku górze.

-Daniel? Co ty tu robisz? Wczoraj dotarła do mnie wiadomość od twojej matki że zaginąłeś.

-Bo tak było. Ale już jestem ! I jestem gotowy do drogi, pakuj się i wracamy. Nie możemy przecież kazać matce czekać!- Wykrzyknął głośno.

-Sadzę że teraz nie czas na opowieści co tu robisz ale…-Masz rację pakuj się i jedziemy!- Wyrwał mu się z ramion już biegnąć ku siodłu leżącemu na oparciu fotela.

-To nie jest takie proste jak ci się zdaje. Potrzebuję…-Towarzysza podróży prawda?- Zawrócił szybko, kierując się w moją stronę.

-Oto on.-Dan coś ty, tym razem narozrabiał? Kim on jest?-Wskazał podejrzliwie na mnie palcem. Musiałem wyglądać naprawdę niepokojącą. Odziany w gruby, sięgający ziemi płaszcz mimo niemalże letniej pogody.

-Jestem osobą która znalazła pańskiego kuzyna. Mówią na mnie sokół panie- Kiwnąłem mu głową. Wolałem się nie przedstawiać gdyż moje imię brzmiało zbyt ,,nieludzko''.

-Ach, rozumiem. A czemu chce pan z nami podróżować…albo może inaczej. Za ile?-Mimo iż rozumiałem jego zachowanie zaczęło mnie ono irytować.

-Powiedzmy że za pewną wiedzę. To tyle oczekuję.

-Wiedzę mówi pan? A o jaką to wiedzę chodzi, niewiele jej posiadamy.

-Podobno jest pan medykiem, prawda?

-Owszem.- W jego oczach coś mignęło jednakże trwało to zbyt krótko abym mógł odkryć czym to było.

-Gdy dojedziemy na miejsce pragnąłbym się czegoś dowiedzieć na pewien temat. To tyle, taka jest moja cena.

-Ach tak? A czy nie wolałby pan zaczerpnąć tej rady już teraz? W zamian za odprowadzenie dzieciaka?

-Nie.-Odparłem sucho, starając się ukryć irytację.

-Obiecałem że odprowadzę Daniela do domu i dotrzymam danego słowa. I nie zależy to od pańskiego zdania. Ani od tego czy to się panu podoba czy nie. Najwyżej nie uzyskam swojej zapłaty od pana a od własnego sumienia.

-Ładnie się pan wypowiada jak na jakiegoś pierwszego lepszego wieśniaka. Kim pan jest?- Zmierzył mnie spojrzeniem.

-To już nie jest pański interes.- Warknąłem przez zaciśnięte zęby. Zaczynałem czuć się jak zwierzę w potrzasku w ogniu tych pytań i jego taksującego spojrzenia.

-A ja sądzę że jednak…

-Wujku zostaw już go w spokoju! Jesteś niemiły. Ruszajmy już i przestań marudzić-Burknął malec idąc ponownie w kierunku siodła. Wyprzedziłem go jednak kładąc swoje ręce na jego.

-Zostaw to, jest zbyt ciężkie. Ja to wezmę.- Szepnąłem miękko. Zaraz potem zdarzyło się coś czego się nie spodziewałem. Na mojej dłoni zacisnęła się druga, większa dłoń. Poganiany ciarkami które przebiegły po mnie wyrwałem ją przyciskając do piersi oniemiały. Jak ten ludzki pomiot śmiał mnie dotykać.-Co ty myślisz że robisz?!

-Jesteś kobietą?- Wyszeptał oniemiały. Całe kumulowane nerwy od początku naszej rozmowy wybuchły we mnie ze zdwojoną siłą.

-Że co?!!! I niby dla kaprysu wyrażam się w formie męskiej i taki też mam ton głosu. A może mam ci przywalić na tyle mocno żeby krew cieknąca z nosa dotarła do ust wraz ze smakiem mojej płci co? Jestem facetem słyszysz?! Facetem!- Wrzasnąłem oddalając się parę kroków w tył gotowy do obrony w razie co.

-A-ale twoje dłonie?-No co niby z nimi nie tak?!

-Są takie delikatne i smukłe. Niczym u…

-Zamilcz. Dobrze ci radzę.- Warknąłem przerzucając przez plecy tobołki a w drugą ręką biorąc sprzęt jeździecki.- Daniel, weźmiesz resztę?

-Oczywiście dowódco!- Zasalutował mi zabawnie. Mimo tego niewinnego gestu poczułem niepokój na sam jego wydźwięk. Niby niewinny żart a jednak jak bardzo prawdziwy.

-Nie mów tak do mnie-Chyba zrozumiał bo przez chwilę posłał mi przepraszające spojrzenie. Zaraz potem jednak zbiegł na dół ku stajni (jak mniemam).

-Za godzinę wyruszamy. Szykuj się panie ,,emanuje testosteronem''.                                                           

~~***~~

               A oto tak mniej więcej Cedric ;)

Oto kolejny rozdział ;) Mam nadzieję że wam się spodoba i zostawcie proszę jakieś komentarze jeśli go czytacie lub jeśli w jakimś stopniu się wam podoba.
Serdecznie pozdrawiam ciebie, Merkuriuszko (tym razem chyba dobrze? ;) ) i dziękuję za miły komentarz. Zawszę to porządny napęd do napisania kolejnego rozdziału ;)
Ważne: Ten rozdział postanowiłam napisac troche dłuższy ponieważ w tym tygodniu nie pojawi sie nowy rozdział. Z góry bardzo przepraszam.

niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 1- ,,Desperacka próba''

-A więc skoro już skończyliście swoją ,,dyskusję'' byłbym wdzięczny za jakiekolwiek wyjaśnienia. Co te ludzkie dziecię robiło ukryte w naszym powozie?- Rozsiadłem się wygodniej na jednej ze skrzyń znajdującej się z dala od ogniska. To własnie z tego miejsca dobiegały nas wesołe melodie oraz aromatyczny zapach pieczonego dzika upolowanego przez naszych braci. Osobiście nie jadałem mięsa więc szykował się dla mnie kolejny dzień postu. Zresztą mimo propozycji przygotowania innego dania, nie zgodziłem się na nią. Miałem świadomość jak wielu z nich miało ochotę właśnie na nie. Westchnąłem cierpiętniczo.- A więc?
-J-ja miałem naprawdę bardzo ważny powód. Naprawdę! Ja chcę iść z wami, zabierzcie mnie ze sobą! Nie jestem szpiegiem, niech mi pan uwierzy!!!- Zaczął lekko szarpać  za nogawkę moich spodni mówiąc dość nieskładnie. Przeniosłem ze spokojem na niego swój punkt obserwacji.
-Sokole, tylko jedno słowo a…
-Wystarczy bracie, dziękuje za przyprowadzenie go do mnie. Dalej już sobie poradzę. Idź, świętuj z nimi.- Wsadzałem ruchem głowy na wesołe zgromadzenie.
-A ty ?
-Ja po rozwiązaniu sprawy udam się na spoczynek. Jutro kolejny dzień podróży a mój organizm już zaczął się buntować.
-Chyba nie chcesz powiedzieć że znowu…
-Bracie nie myśl o tym. Nie martw się o mnie.
-Jak niby mam się nie martwić? Potrzebuje medykamentów, jakichkolwiek leków… nawet tych od miejscowych zielarek. I to pilnie. Myślisz że nie widzimy jak momentami dusisz się własnym oddechem i… Altairze porozmawiaj z nami, ze mną.
-Nie sądzę by było o czym. Samo mi przejdzie.- Widząc że już chcę coś powiedzieć spojrzałem na niego błagalnym, zmęczonym wzrokiem.- Kiedy indziej Toron*, kiedy indziej.
-Jak wolisz, dobrej nocy.
-Wzajemnie. Chodź za mną.- weszliśmy do jednoosobowego namiotu. Kolejna zbędna rzecz dla mnie, a niezbędna dla nich oraz podobno mojego zdrowia. Usiadłem swobodnie na kocu rzucając w stronę przybysza poduszkę.- A więc zaczynaj. Jak się u nas znalazłeś?
-Gdy byliście w Etar wkradłem się do waszego wozu i ukryłem za beczkami. I to cała historia.- Spojrzał na mnie niepewnym wzrokiem niemalże złotych oczu. Jak na ludzkie dziecię był naprawdę urodziwy. A to rzadki widok. Można by śmiało powiedzieć że przypominał bardziej damską część ich rasy.
-Ech, to może tak. Ile masz lat?
-Mama mówi że już niedługo skończę 9. Ja tam mówię że już tyle mam.
-Ach tak? A jak masz na imię?
-Daniel proszę pana.
-A więc Danielu, czemu za nami podążyłeś. Jak sam wcześniej wspomniałeś posiadasz matkę. Czyż nie wylewa ona za tobą teraz łez. Droga z Etar aż tu trwała 3 dni. A więc sądzę że twoja nieobecność została już zauważona.
-Poza matką i tak nikt się nią nie przejmie- burknął cicho z wyraźną goryczą w głosie.
-Czemu tak mówisz? Wytłumacz.
-Dzieci i tak nie chciały się ze mną nigdy bawić. Mówili że wyglądam jak baba i nawet porządnej bijatyki ze mną nie będzie bo się poryczę. A to nieprawda! Nieprawda!
-Rozumiem twoje rozgoryczenie, ale proszę nie krzycz. Staram się ciebie zrozumieć a więc mów do mnie ze spokojem dobrze? Nie staram się ciebie atakować a więc ty, chociażby nieświadomie tez tego nie rób.
-Dobrze, przepraszam.
-Ależ nie ma za co. Kontynuuj.- Posłałem mu łagodny uśmiech. Na ten gest, mały wyraźnie poczuł się swobodniej i jego postawa stała się mniej lękliwa.
-Starsi też nie byli wcale mili. Gadali między sobą że nigdy nie będzie ze mnie prawdziwego mężczyzny. Że nie obronię swojego domu bo jestem zbyt delikatny. A ja…- Urwał, wyraźnie czymś zawstydzony.
-A ty?
-Bo wie pan, ja.. Ja zawsze podziwiałem was. Bo wy jesteście od nas tak bardzo inni. Elfy umią dobrze walczyć i strzelać z łuków. Znają dobrze lasy i są dla siebie mili. Każdy z was w końcu jest taki drobny i jakoś w niczym wam to nie przeszkadza prawda? No i ja pomyślałem że skoro wy jesteście… po części podobni do mnie to będzie mi z wami lepiej.
-Mały, a czy chociaż przez chwilę pomyślałeś co by się mogło stać jakby jakiś człowiek znalazł cię u nas? Uznaliby to za uprowadzenie i kolejny powód aby móc pozabijać kilkoro ostrorouchych. Zresztą nasze życie nie jest takie bajkowe jak ci się zdaje.
-Może i nie ale przy najmniej byście mnie zaakceptowali taki jakim jestem, a nie jak tamci. Zabierzcie mnie ze sobą. Proszę.
-Czy ty naprawdę nie pomyślałeś o pierwszym argumencie jaki ci podałem. O twojej matce. Masz rodzeństwo?
-Nie, tata umarł niedługo po moich urodzinach.
-Narodzinach. Rozumiem. A więc zostawiłeś samą matkę. Bez jakiejkolwiek pomocy? Mężczyzna jak mówisz powinien dbać o swoje domostwo czyż nie? Niby jak chcesz udowodnić swoją wartość? Ucieczką?
-Ale co ja mam teraz zrobić?
-Wrócić. Wrócić i pokazać im ile znaczysz. Z uśmiechem na ustach szydzić z ich min gdy będziesz piął się ku górze, gdy wyrośniesz na przystojnego młodzieńca i będę się za tobą uganiać miejscowe niewiasty. Ćwicz. Nabierz masy mięśniowej. Pokaż im że się mylą.
-Masz racje! Muszę chronić mamę. Wracam!-Wstał cały nakręcony. Ile to już lat nie miałem styczności z dziecinnymi humorkami i pomysłami?
-Ej, ej a ty gdzie?
-No… do domu? Przecież sam tak mówiłeś nie?
-Jest środek nocy. Porozmawiam jutro z moimi ludźmi i rozdzielimy się. Oni ruszą dalej a ja odwiozę cię do domu.
-Sprawiłem wam tylko kłopot, prawda?
-Nie zaprzeczę. Ale są tez pozytywy. Odkryłeś swoją własną drogę. I chociaż według niej musisz zawrócić z tej wybranej wcześniej jestem z ciebie zadowolony. Zresztą w waszym mieście podobno jest medyk prawda?
-Teraz nie.
-Jak to nie? Ech, a chciałem kupić od niego jakieś leki. Przydałyby się nam te podstawowe. A wiesz może kiedy wróci? Wiem że to może głupie pytanie do kogoś twojego wieku, ale zawsze warto pytać.
-Nie jest wcale głupie. Ten medyk to mój wuj. Opiekuje się mną i matką. Ostatnio nam pisał że szuka najemnika albo jakiegoś innego towarzysza aby tylko nie pepodrózować samem tak długo.
-Ach tak. A wiesz może w jakiej jest miejscowości?
-Oczywiście! Jest w Atarze.
-W Atarze mówisz. Toż to tylko godzina drogi stąd.- Uciekłem myślami gdzieś w dal, błądząc w swym szaleńczym geniuszu. Milion opcji oraz perspektyw przeskakiwało w mojej głowie niczym w kalejdoskopie, układając się w jeden, spójny plan. Wstałem powoli ruszając ku wyjściu z namiotu.- Po lewo znajdziesz moją czystą koszulę. Przebierz się w nią do spania. Niedługo wrócę a wtedy porozmawiamy.
-Ale będzie mi zimno tylko w niej spać na dworze.
-Dzisiaj śpisz tutaj. Nie jestem głupcem by położyć 9-latka jedynie na kocu w wiosenną noc. Czekaj tu na mnie i radze ci się nie wychylać poza ten obszar.- Rzuciłem przywódczym, twardym głosem po czym wyszedłem.
-Sokole dołącz do nas!
-Zaśpiewaj z nami dowódco!
-Tak! Zaśpiewaj dla nas, znasz tak piękne pieśni. Przyda ci się trochę odpoczynku.
-Następnym razem bracia -Uśmiechnąłem się do nich łagodnie, nieco sztucznie. Nie na tyle jednak by upojeni przednią zabawą się zorientowali-Enaitie'lu mogę cię poprosić?
-Ależ oczywiście.- Wstał z gracją z kawałka drewna przytachanego do ogniska. Machnąłem ręką w kierunku otulonego onyksem obszaru lasu. Stając na granicy gdzie kończyła się przytulna polana, gdzie kończył się ciepły odcień pomarańczy smagających skórę a zaczynała ciemność, zaczęliśmy rozmowę.
-Chyba domyślasz się co trzeba zrobić.
-Ech wszystko jak zwykle pod górkę. Gówniarz narobił nam nie lada kłopotu.
-Nie zaprzeczę- Oparłem się plecami o konar pobliskiego drzewa. Czasami czułem się przytłoczony spoczywającą na mnie odpowiedzialnością. Niesionym na mych ramionach ciężarem losu, a nawet życia podwładnych. Każdy, nawet najmniejszy błąd mógł oznaczać zgubę. Do tego dochodziły jeszcze moje problemy zdrowotne i ogrom narastających przeciwności związanych z moją osobą. Od początku miałem być ich podporą a nie ciężarem.
-Rozmawiałem już nawet z Sinithielem i zgodził się…
-Ja pójdę.- Przerwałem mu wpatrując się jak na jego lica wkrada się bladość a źrenice rozszerzają się opętane uczuciem zdumienia. Zaraz potem masę różnorodnych uczuć zastąpił gniew.
-Czyś ty oszalał, w twoim stanie?!
-Jestem świadom swojego stanu…
-Najwyraźniej zbyt mało lub po prostu lekceważysz głos rozsądku!- Tym razem to ja się zdumiałem. Po raz pierwszy brunet mi przerwał… po raz pierwszy wybuch takim gniewem w stosunku do mnie.- Nie, nigdzie nie pojedziesz! A co jeśli zasłabniesz bądź dopadnie cię gorączka?! Ten malec jest zbyt młody by w czymkolwiek ci pomóc, a ty sam…nieważne.
-Nieważne? Dokończ proszę. Sam nie jestem co? Nie jestem w stanie sobie poradzić, zadbać o drugą osobę? Miło iż tak wysoko cenisz swego dowódcę.-Wysyczałem lodowato.
-Cenię swojego dowódcę za charakter, geniusz i zdolności. Ale w tym momencie hańbie go za swój instynkt samozachowawczy i uparcie. Uparcie polegające na wmawianiu wszystkim dookoła iż  jest dobrze.
-Nie jest dobrze, to właśnie chciałeś usłyszeć? Momentami dopada mnie tak potworny ból iż pragnę jedynie wyrwać swoje płuca. Momentami niemal upadam pod ciężarem gorączki pustoszącej moje ciało. Momentami również duszę się życiodajnym powietrzem by zaraz potem wykaszleć je wraz z krwią obdartego przełyku. Ale mimo to staram się z tym walczyć i nie obarczać was swoim cierpieniem. I tak wszyscy mamy związane ręce, a jedyny skutek jaki by  wywołało powiedzenia wam tego byłyby kolejne gramy bezsilności uderzającej was po sercach!
-Skoro jesteś tego świadom to dlaczego dalej pragniesz udać się w tą podróż?- Zgasł wyraźnie, wlepiając pusty wzrok w obraz biesiadujących za nami.
-Ponieważ widzę w niej swoją deskę ratunku.
-Nie rozumiem. Wytłumacz.
-Nie wymagam tego od ciebie, po to tu jestem aby ci to wyjaśnić. Już jak byliśmy w wiosce słyszałem od wieśniaków iż w okolicy znajduję się bardzo dobry medyk. Zignorowałem to wtedy. Jednakże jak już nadarzyła się okazja aby tam powrócić stwierdziłem że może coś mnie z powrotem spycha na tamtą drogę. Nie wymagam aby mnie uleczył, ja po prostu chce wiedzieć. Wiedzieć czy to minie, czy już od dłuższego czasu kolejny oddech następnej kostuchy zawisł nad mym karkiem.
-Nie mów tak bracie.
-Chciałeś prawdy a więc ją dostałeś. Jak się jeszcze okazało owy medyk jest wujem Daniela i znajduje się obecnie w Atarze. Czeka tam na towarzysza podróży, więc i malec będzie miał opiekę rodziny i ja będę odciążony. A więc wszystko sprzyja mej podróży.
-I tak bym cię od tego nie odwiódł prawda?
-Masz całkowitą rację.-Uśmiechnąłem się kącikami ust.
-A więc czego ode mnie oczekujesz?
-Pomożesz mi?-Zmierzyłem go niezwykle szczęśliwym spojrzeniem.
-A co ty myślałeś? Że niby puszczę cię bez jakiegokolwiek nadzoru nad sytuacją. Przygotuje ci chociaż rzeczy na podróż. O której wyruszacie?
-Zaraz przed świtem. Nadchodzą ciepłe dni, a co za tym idzie i słoneczne. Wolę podróżować wczesną porą aby tego uniknąć.
-Rozumiem, a więc do rana.- Odwrócił się i niespokojnym krokiem ruszył ku reszcie.
-Bracie!
-Tak?- Rzucił przez ramię, zatrzymując się na chwilę.
-Dziękuję ci.
                                                 ~~***~~

                               Nasz drugi elf, i kompan głównego bohatera ;)



Witam wszystkich serdecznie!!! ;) Oto kolejny rozdział opowiadania, mam nadzieję że wam się spodoba i bardzo proszę o komentarzy, gdyż to one napędzają moją pracę. Szczególne pozdrowienia posyłam Merkuriuszcze (tak to się odmienia? ;) ) za zachęcający komentarz. Posty będę wstawiać co niedzielę. 
Wasza Kage ;*

czwartek, 7 maja 2015

Prolog ,,Wprowadzenie do historii''

-A więc może powtórzysz swoja historię naszemu dowódcy mały szpiegu?- Westchnął Enaitie'l z doskonale wyczuwalnym rozbawieniem w glosie.
-Nie jestem szpiegiem!-Wrzasnął chłopiec łypiąc przy tym groźnie piwnymi ślepkami na wysokiego bruneta.
-Ach tak, a niby czemu mam ci wierzyć ludzkie dziecię?- Pochylił się nad nim z wyraźną wyższością. Ten ruch sprawił że jego długi warkocz zachybotał tuż przed twarzą malca.
-Nie będę już z tobą gadał ty nadęty pajacu- Wysyczał i z całej siły pociągnął swego rywala mowy za włosy. Ten, niemal się nie przewracając wydał z siebie bolesny skowyt.
-Aż ty mały, zapchlony…
-Enaitie'l!- Skarciłem go ostrym, służbowym tonem. Wielu moich podwładnych właśnie na ten głos stawali jak jeden mąż. Ufali mi, powierzali swe życie, tożsamości, kobiety pozostałe w domu wraz z dziećmi. Nasze komando specjalizowało się  w dostawie pożywienia i tego typu rzeczy do niedaleko ukrytego miasteczka. Miasteczka wypełnionego wrzaskiem bawiący się beztrosko dzieci, dzieci nie znających jeszcze okrucieństw tego świata. Płaczu kobiet nie mających czym wykarmić swego domostwa. Mściwego syczenia mężów, ich wyklinania na rasę ludzką. Od wybuchłej parę lat temu wojny rasowej zostaliśmy niemal z niczym. Pomimo jej końca większość dalej nie potrafiła wybaczyć. Tyczyło się to obu stron. Czasów gdy ziemia chłeptała krew twych najbliższych nie da się tak po prostu wymazać. Nie wolno ich zapomnieć. Nie należy nimi żyć. Jednakże czym zawiniły młode pokolenia? Czymże różnimy się od nich? Małżowiną? Nie mówię że jesteśmy tacy sami, jednakże mimo tych niewielkich różnic znaczyliśmy dla nich mniej niż zwierzęta. One przynajmniej przynoszą im jakieś korzyści. A właśnie to było najważniejsze. Inwestować by zyskać więcej. Bez oglądania się na bezinteresowność i chęć pomocy. Człowiek już od zamierzchłych czasów swego powstania uważał iż plugawimy sobą krainy. Krainy które to powinny należeć tylko i wyłącznie do nich. Mieli za nic suche fakty. Pomimo iż wiedzieli że jesteśmy istotami skupiającymi się na rozwijaniu umysłu ludzie gardzili naszym zdaniem. Pomimo iż uważali że brudzimy swą obecnością czystość planety to ludzie wycinali lasy. I w końcu pomimo iż wiedzieli że jesteśmy rasą która to jest nastawiona do wszystkiego pokojowo ludzie starali się nas pozbyć walką. Mordowali matki na oczach dzieci, chwalili się w miastach ilością zabitych na kontach, wyznaczali nagrody pieniężne za głowy przywódców komand powstańczych. Komand walczących jedynie o przetrwanie i spokój. Niegdyś mieszkający w pięknych pałacach dziś pochowali się pod koronami drzew. Odwieczna walka człowieka z elfem.

-Wybacz sokole.- Wyprostował się dumnie patrząc prosto w moje oczy. Nie patrzył on w nie z obrzydzeniem, strachem czy odrazą. Właśnie to najbardziej ceniłem w moich przodkach. Nie odrzucali od siebie piskląt które to wyglądały inaczej, odbiegały od ideału. Mimo odmienności i tak przygarniali je pod swe skrzydła. Urodziłem się z pewną chorobą. Najstarsi nazywali ją przekleństwem nocy. Moje długie włosy lśniły czystą bielą okalając delikatnie bladą cerę. Niezwykłym dla nich kontrastem był szmaragd mego spojrzenia. To właśnie dzięki nim widziałem lepiej w ciemnościach nocy od innych jednakże nadmiar słońca mnie osłabiał. Starałem się go unikać, zaszywając się w takie dni w lasach. Organizm pozbawiony jakiegokolwiek barwnika był bardzo narażony na poparzenia. Ze spokojem rozejrzałem się po namiocie starając wrócić do rzeczywistości. To własnie od tego momentu moje życie miało zacząć gnać w zupełnie inną stronę.

                                                              ~~***~~

Kim jest intruz? Czemu się tu znalazł? Kto okaże się wrogiem, zdrajcą a kto ostoją? Ile spłynie słonych kryształków, aa ile zabrzmi taktów wesołej melodii zwanej śmiechem. Kim się staniemy, a kim już jesteśmy? Ile będziemy musieli zdobyć wiedzy aby zacząć stąpać po chybotliwy, jednak widoczny moście do przyszłości? Kogo zyskamy a kogo stracimy? To wszystko już niedługo.
Witam wszystkich serdecznie ;) To jest mój pierwszy blog oraz publikowaniem swoich tekstów. Chętnie przyjmę wszystkie rady oraz uwagi. Wrzucam teraz coś ala prolog, abyście mogli sami ocenić czy jest w ogóle sens to ciągnąc.
Pozdrawiam zapraszam do komentowania Kage ;*